Pracownia projektowa Architektura Klasyczna

Wpis: Czy architektura może „nie pasować do naszych czasów”?

W bibliotece każdej polskiej politechniki znajduje się album pod tytułem „Architecture NOW!”. Jak wskazuje tytuł, intencją publikacji jest zapoznanie czytelnika z obowiązującymi trendami architektury współczesnej. Kto jednak zechce książkę wypożyczyć, będzie musiał poważnie zastanowić się, które „NOW!” go interesuje. Od roku 2005 ukazało się bowiem już dziewięć kolejnych edycji tego popularnego opracowania – a estetyka przedstawiona w wysłużonym tomie pierwszym może posłużyć zorientowanemu na najnowsze mody studentowi najwyżej jako podpórka pod stół.

Niezupełnie trafiony tytuł albumu przywołuje na myśl rozważania Świętego Augustyna nad czasem. Doktor kościoła napisał bowiem, że istnieją różne rodzaje „teraz”: minione, przyszłe i obecne. Co ważne, „obecne teraz” nie posiada żadnej długości trwania – i mija w przysłowiowym mgnieniu oka; zostawiając po sobie coraz rozleglejszy bezmiar rzeczy przeszłych. Jak w tym kontekście przedstawia się problem architektury współczesnej?

Mimo, że codzienność ruchu budowlanego przyzwyczaiła nas do kolejnych wariantów minimalistycznego modernizmu, przedmiotowa estetyka – zwyczajowo reklamowana jako „współczesna” – nigdy nie przekonała do siebie publiczności. Według rozmaitych ankiet, sympatia znacznej większości odbiorców niezmiennie trwa przy barokowych pałacach, renesansowych kamienicach i gotyckich kościołach; pozostawiając monotonne prostopadłościany rzadkim koneserom.

Nurt neotradycyjny w architekturze przyciąga ze strony tych koneserów intensywną krytykę. Zarzut, który w najrozmaitszych formach wysuwany jest przeciwko nowym projektom – utrzymanym w stylach przedmodernistycznych – przeważnie da się sprowadzić do jednej tezy: „ten budynek nie pasuje do naszych czasów”. Na widok wznoszonego dziś budynku z gzymsami i pilastrami nieprzychylni komentatorzy „przypominają, że mamy XXI wiek”, a ci bardziej dowcipni pytają retorycznie: „może zacznijmy ubierać się w zbroje i świecić sobie pochodniami?”.

W sztafecie epok

Henri Bergson, rozumując w sposób zbliżony do Świętego Augustyna, zanotował: „postrzegamy jedynie przeszłość – teraźniejszość to zaledwie niewidzialny postęp przeszłości wgryzającej się przyszłość”. W optyce naprawdę obiektywnej ma ucieczki od stwierdzenia, że moment obecny stanowi nieskończenie wąską, będącą w ciągłym ruchu krawędź pomiędzy czasami minionymi a czasami mającymi dopiero nadejść. Większość prób zdefiniowania „współczesności” sprowadza się do nadania wspomnianej krawędzi szerokości dostatecznej, by można ją było uważać za swojego rodzaju samodzielną, wędrowną epokę – a to z kolei angażuje szereg trudno weryfikowalnych kryteriów o odcieniu filozoficznym. Jak bowiem ustalić właściwą szerokość „pasa przygranicznego” między jedną epoką a drugą? W którym momencie minione „teraz” architektury romańskiej stało się nieco późniejszym „teraz” architektury gotyckiej?

By odtworzyć genezę rozpatrywanego w eseju zarzutu, przyjrzyjmy się jego konstrukcji: „ten budynek nie pasuje do naszych czasów”.

„Niepasowanie” budynku do „naszych czasów” zakładać musi nadrzędność „naszych czasów” wobec architektury – i zarazem wtórność architektury wobec „naszych czasów”. Jest to postawienie logicznego porządku do góry nogami: „nasze czasy” przestają być bezwiedną wypadkową obserwowalnych dziś zjawisk, a zyskują samodzielną podmiotowość; zdolną do dalszego istnienia bez niektórych odcinków rzeczywistości. Tak rozumiana „współczesność” stanowi zatem ekskluzywny bal o ściśle określonym dress-codzie, na którym nie wszystkie odmiany architektury są mile widziane.

Kto w przedstawionym ujęciu wyczuwa charakterystyczną woń historycyzmu – jest na dobrym tropie. To właśnie przytoczona koncepcja zakłada, że dziejami ludzkości kieruje „duch czasu”: nieokreślony, mistyczny żywioł, mniej lub bardziej świadomy, a zarazem posiadający rodzaj własnej woli. Wobec woli tej indywidualne decyzje jednostek są bez znaczenia; a zuchwali sabotażyści – odmawiający udziału w realizowanym przez „ducha czasu” scenariuszu historii – stawiają się w obozie bezwzględnie przegranych. Ponieważ przemierzając wieki Zeitgeist daje o sobie znać kolejnymi zmianami tendencji artystycznych, architektura stanowi jeden z obszarów, na którym przeciwko duchowi czasu można „zgrzeszyć”. I nie jest to określenie zbyt dosadne; ponieważ nieświadomi rzecznicy zreferowanego systemu piętnują „niewspółczesne” budynki w tonie bliskim moralizatorskiemu.

Kolektywistyczny, deterministyczny historycyzm w sztuce budowlanej stanowi najbardziej charakterystyczny symptom tendencji myślowej, zgodnie z którą architektura zawsze jest odbiciem czegoś innego niż architektura. Rozmaici teoretycy postrzegają ją jako objaw systemu społecznego, moralnego stanu epoki, ducha narodowego, uwarunkowań politycznych, religii i filozofii, koncepcji technologicznych (i oczywiście, w kategoriach najbardziej ogólnych – „ducha czasu”). Choć nie ma wątpliwości, że budownictwo do pewnego stopnia reaguje na przytoczone czynniki, szerokie upowszechnienie się podejścia w znacznym stopniu wyparło estetykę z dyskursu teoretycznego. W konsekwencji, style architektoniczne zaczęto postrzegać raczej jako epoki historyczne niż systemy estetyczne.

Omawiane podejście do sztuki narodziło się na przełomie XVIII i XIX wieku w kręgu germanofońskim (i tam też przez kolejne sto pięćdziesiąt lat święciło największe triumfy). Pochód tych koncepcji przez literaturę symbolicznie otwiera praca „O architekturze niemieckiej” Goethego – w której poeta przekonuje, że określony rodzaj budownictwa najdoskonalej oddaje prawdę o niemieckiej duszy. Ślady podobnego podejścia możemy znaleźć w myśli Herdera, ale do kulminacji bez wątpienia doprowadził je Hegel – kluczowy reprezentant historycyzmu; rozpatrujący sztukę zarówno w kategoriach „ducha narodowego”, jak i kolejnych postaci „ducha czasu”. To właśnie ten filozof jako pierwszy jednoznacznie powiązał teleologiczny porządek dziejów ze zmieniającymi się formami sztuki.

Szczególnego rozpędu nabrał historycyzm w koncepcjach Karola Marksa. Niemiecki rewolucjonista nie tylko uważał, że sztuka stanowi odbicie ducha czasu i stanu społeczeństwa – ale także, że powinna czynnie angażować się w sprawę nadejścia lepszego jutra. „Rewolucja nie może czerpać swojej poetyki z przeszłości, ale z przyszłości” – zapisał Marks; co piętnuje sztukę będącą rzekomym symptomem epok minionych jako wsteczną i reakcyjną. Należy przy tym dodać, że marksowska koncepcja materialistycznej „bazy” i kulturowej „nadbudowy” okazała się szczególnie nośna w postrzeganiu form architektonicznych jako [rzekomo] całkowicie uzależnionych od postępu technologicznego.

Szereg teoretyków drugiej połowy XIX wieku w mniejszym lub większym stopniu uległ atmosferze intelektualnej, wyrosłej na przytoczonych koncepcjach. Wollflin, Burckhardt, Riegl, Le Duc – wydaje się, że o ile twórczość żadnego z tych autorów nie byłaby tym samym bez częściowego wpływu historycyzmu i materializmu dialektycznego, to następne pokolenie badaczy całkowicie straciło dystans do omawianych pomysłów. Przykładowo, niezwykle poczytny William Lethaby tłumaczył architekturę gotycką niemal wyłącznie w kategoriach wynalazku technicznego; wbrew zachowanym tekstom źródłowym, jednoznacznie wskazującym ogromne znaczenie smaku estetycznego dla form katedr. Z kolei Giedion i Pevsner (wciąż cieszący się nieformalnym statutem „autorów obowiązkowych” dla studentów architektury), po wigowsku redagowali historię architektury w taki sposób, by nadejście modernizmu wydawało się nieuniknioną, odwieczną koniecznością.

„Odrzucam wszystko, co pochodzi z przeszłości” – pisał papież modernizmu, Le Corbusier. „Architektura jest wolą epoki, przetłumaczoną na przestrzeń” – wtórował mu van der Rohe. „Architektura powinna wyrażać ducha epoki” – zapisano w Deklaracji Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej z 1928. „Tradycje (…) stoją na drodze narodzinom nowej epoki” – deklarowali członkowie awangardowej grupy de Stijl. Nawet pobieżny rzut oka na teorię architektury pierwszej połowy XX wieku dowodzi, że była to dyscyplina całkowicie zdominowana przez ideologię.
Jeden z uczniów Waltera Gropiusa pisał po latach, że z jego mistrzem w zasadzie nie dało się rozmawiać o estetyce – był bowiem zbyt zaślepiony frazesami o rewolucji, postępie i nowej dyscyplinie społecznej.

Fakty w gorsecie ideologii

Aby uznać „niepasowanie architektury do czasów” za wadę budynku, należy w pierwszej kolejności zupełnie poważnie potraktować historycystyczną koncepcję Zeitgeistu. Innymi słowy: należy przyjąć, że pomysły Georga Hegla i jemu podobnych filozofów nie mają charakteru apriorycznych teorii o naturze romantycznej czy mistycznej, lecz są odkryciami naukowymi tego samego rodzaju, co ustalenie obwodu Ziemi albo budowy atomu. Wydaje się, że przedmiotowy zarzut rzadko stawiany jest w sposób zupełnie świadomy i wynika raczej z wieloletniego upowszechnienia się w dyskursie pewnych frazesów – nie mniej, z pewnością istnieje grupa osób, przekonanych o istnieniu zamkniętego scenariusza dziejów. Słabość historycyzmu trafnie wypunktował Karl Popper w poświęconej temu książce; nie mając ambicji jej streszczenia, zwrócę więc uwagę na tylko jeden aspekt problemu. Jeśli wszystko jest produktem swojej epoki i traci sens wraz z upływem czasu, to dwustuletnie koncepcje niemieckiego idealisty nie muszą stanowić wyjątku.

Podążając dalej, uczciwie postawienie zarzutu „niepasowania architektury do czasów” wymaga pełnej wiedzy o tych czasach. Innymi słowy – wymaga rzeczywistej znajomości wszelkich ludzkich popędów, motywacji i tęsknot; nieograniczonej świadomości zachodzących na świecie procesów gospodarczych, politycznych i społecznych, zrozumienia każdej stosowanej i opracowywanej technologii. (W najbardziej aroganckim wariancie historycyzmu musimy posiadać także widzę o czasach przyszłych!). Ponieważ jest to zakres informacji dostępny jedynie hipotetycznemu Demonowi La Place’a, osoba wysuwająca zarzut skazuje się na jak najdalej idące uogólnienia – i wpada w tak charakterystyczną dla omawianych wcześniej koncepcji pułapkę myślenia kategoriami kolektywistycznymi.

Co ciekawe, uogólnienie w rozpatrywanym kontekście może okazać się mieczem obusiecznym. Jeśli banalne poniekąd kryterium ilościowe przesądza o wiarygodnym obrazie „naszych czasów”, to „czasy” te wciąż stanowią królestwo budynków w stylach historycznych. W wielu miastach europejskich neorenesansowe kamienice mają przecież przewagę liczebną nad modernistycznymi blokami – i jest to bez wątpienia stan obecny, nie zaś miniony.

Większość adwersarzy skonfrontowanych z tym paradoksem odpowie zapewne – w sposób najściślej historycystyczny – że nie chodzi o budynki istniejące, lecz obecnie wznoszone. Jedyne te drugie dokumentują bowiem aktualny stan rzeczywistości. Ponieważ zaś jedynym tworzywem współczesności jest spiętrzona przeszłość, słabość zarzutu zasadza się odtąd na czysto arbitralnym zakreśleniu dolnych granic „naszych czasów”. Czy nastały one z wydaniem najświeższego tomu „Architecture NOW”?

Fakt, że architektura to dyscyplina zajmująca się rozłożonym w czasie powstawaniem i trwaniem budowli, piętrzy liczne problemy opisanego rodzaju. Załóżmy, że w danym momencie historii na uczelni wykładany jest pewien rodzaj estetyki architektonicznej. Zanim przyswajający ją student ukończy szkołę i rozpocznie rzeczywistą praktykę zawodową, minie około dekady. Następnie absolwent dostaje zlecenie na projekt dużego gmachu, którego opracowanie może wymagać co najmniej wielu miesięcy. Czas pomiędzy sporządzeniem rysunków a rozpoczęciem budowy jest trudny do oszacowania, natomiast należy przyjąć, że w przypadku dużej realizacji prace wykonawcze potrwają nawet trzy lata. Czy ukończony budynek rzeczywiście można uznać za przykład architektury „współczesnej”? W którym momencie tego skomplikowanego cyklu można powiedzieć, że sposób myślenia projektanta „pasował do czasów” – i do których „czasów”?

Przedstawiony stan rzeczy zmusza przeciwnika architektury neotradycyjnej do stwierdzenia, że nie chodzi przecież o ulotne „teraz” tak, jak rozumiał je Bergson – lecz o jakąś szerszą epokę historyczną, w której przyszło nam żyć. W przypadku sztuki budowlanej naturalnie chodzić musi o okres zapoczątkowany rewolucją modernistyczną, która w płomiennych manifestach ogłosiła definitywny kres stylów klasycznych. Od tej pory do debaty wkrada się wigowska interpretacja historii – selektywnie odsiewająca fakty pod kątem ustalonej zawczasu tezy o „koniecznym” triumfie nowego budownictwa.
Po pierwsze bowiem, jakiekolwiek znaczenie traci kryterium „ilościowe”; na poprzednich etapach rozumowania mające kluczowe znaczenie dla uzasadnionych rzekomo uogólnień. Mimo, że większość ruchu budowlanego ostatnich stu lat wpisuje się w szeroko rozumiany nurt tradycyjny, za architekturę „naszych czasów” uważać wolno jedynie działalność stosunkowo wąskiej awangardy. Oznacza to, że wzniesiona w 1929 roku modernistyczna willa Brukalskich rzekomo oddaje prawdę o naturze epoki – ale równolegle realizowana, neoklasycystyczna dzielnica na warszawskiej Ochocie już nie.
Po drugie, znaczenie traci kryterium „chronologiczne”, w sposób obiektywny oddzielające rzeczy nowsze od starszych. Przykładowo, przy nowojorskiej Madison Avenue do niedawna stał modernistyczny biurowiec z lat 50. Mimo, że w 2009 roku zastąpił go zdobiony gzymsami i boniowaniami pałacyk, w obowiązującej, historycystycznej narracji to ta pierwsza struktura bardziej „pasowała do naszych czasów”. Paradoksy tego rodzaju można długo mnożyć.

Jeśli „niepasowanie architektury do czasów” rzeczywiście stanowi problem, autorzy tego argumentu powinni postulować wyburzenie wszystkich budynków z przeszłości. Wawel, Partenon i Wersal są we współczesności intruzami nieporównanie bardziej, niż choćby neogotycki college w Yale z 2017 roku – i to na praktyczne każdej płaszczyźnie. Zarówno inwestor, jak architekt i wykonawca tego ostatniego założenia stanowią przecież „część naszych czasów”. Częścią „naszych czasów” jest także komputer, na którym sporządzono projekt; betoniarka, którą dostarczono materiał na budowę i drukarka 3d, na której być może powstała forma dla odlewów – zdobiących uczelniane gmachy.
Sceptyk oczywiście zaprotestuje: „w porządku, budynki wykonano siłami całkowicie współczesnymi; ale ich estetyka pochodzi z odległej przeszłości, tym samym do naszych czasów nie należy”. Odpowiem następująco: pozorne, zewnętrzne podobieństwo formy (a nawet jej identyczność!) nie stoi w żadnej sprzeczności z istotową oryginalnością dzieła. Naśladując dane rozwiązanie architekt przygląda się bowiem rzeczy, której autor oryginału widzieć jeszcze nie mógł; co transponuje pierwowzór nawet wiele kontekstów dalej. Nie wiemy dokładnie, czym była kolumna dorycka dla wojowniczych plemion Hellady Achajskiej; ale jeden z mistrzów renesansowych – Palladio – widział w niej już przede wszystkim geniusz architektury rzymskiej epoki Oktawiana Augusta. Gdy po motyw rzeczonej kolumny sięgał trzysta lat później Antonio Corazzi, usiłował wprowadzić do Warszawy Rzym palladiański; a zastosowanie tego motywu w Warszawie dzisiejszej zapewne będzie nawiązaniem do architektury Corazziego. Czy we wszystkich, opisanych przypadkach mamy do czynienia z dokładnie tą samą kolumną? Jeśli tak, to od dwudziestu pięciu wieków sztuka budowlana przeżywa bezradny paraliż.

Architektura dla wszystkich epok

Przyjrzyjmy się naszej codzienności w drugiej dekadzie XXI wieku. Poranną kawę pijemy z kubka, którego zasadniczy kształt nie zmienił się od co najmniej kilkuset lat. Cukru nabieramy łyżką o formie dobrze znanej ludziom starożytnym. Być może napój zakąszamy plackiem według przepisu, pamiętającego Pierwszą Rzeczpospolitą? Z domu wychodzimy w koszuli, której krój nie zaskoczyłby naszych pradziadków. Papierosa z łatwością odpalamy zapałką – niewiele różniącą się od tej, jakiej do podobnego celu użyłby Norwid. Otacza nas szereg rzeczy nowych, których postać nie zmieniła się od bardzo dawna. Czy powinniśmy kontestować ich miejsce w „naszych czasach”?

Budując dziś domy, urzędy albo kościoły w kształtach nie różniących się od historycznych, nie odbywamy podróży w czasie. Dokonujemy aktów na wskroś współczesnych; nawet, jeśli w pewnym sensie efekty uznać można za niemodne. Ozdobienie budynku korynckimi pilastrami może wyrastać ze współczesnej nostalgii za przeszłością – ale równie dobrze może stanowić całkowicie współczesne upodobanie w takich formach, pozbawione konotacji historycznych. Do czasów nie da się „nie pasować”. Jesteśmy w nie całkowicie uwikłani; choćby z punktu widzenia takich lub innych teorii miało to nieść ze sobą szereg pozornych paradoksów.

Jeden z klasycznych architektów XX wieku, Donald McMorran, nazwał modernizm „dyktaturą smaku”. Po latach wydaje się, ze określeniem bardziej trafnym byłaby „dyktatura ideologii”. Uwolnijmy debatę o architekturze od wysokich stężeń filozofii i przywróćmy jej estetykę – a może okazać się, że sztuka ta odzyska tak bardzo nadwątloną sympatię odbiorców.

Więcej Artykułów