W roku 2007 Amerykański Instytut Architektów przeprowadził publiczny sondaż, mający wyłonić najpopularniejsze budynki w USA. Wbrew oczekiwaniom organizatorów okazało się, że wyłoniona lista 150 pozycji została bezwzględnie zdominowana przez… architekturę tradycyjną i historyczną. W pierwszej dziesiątce tylko jedna realizacja wpisywała się w tak zwany „nurt nowoczesny”; a w pozostałej części rankingu obiekty wyrastające z założeń modernistycznych pojawiały się raczej sporadycznie.
Wyniki badania podzieliły środowisko architektów na dwie części – wymownie milczącą oraz oburzoną. Jednym z głośniej podniesionych argumentów było dokonanie selekcji nie przez „profesjonalistów”, lecz zwykłych ludzi. Niestety, to protekcjonalne podejście wciąż jeszcze zdarza się w kręgach artystów-budowniczych: preferujący tradycyjną estetykę klient jest pozbawionym gustu kołtunem, zaś architekt Prometeuszem, który musi wyleczyć ludzkość z jej tęsknoty za normalnością. Sytuacja jak ulał pasuje do znanego wiersza:
„Kochają Ludzkość i Człowieka,
ale człowieka przez „C” duże —
ideę, która buja w chmurze;
toteż ich żywy człowiek wścieka”.
Te słowa Janusza Szpotańskiego – napisane w głębokim PRL – naprowadzają na atmosferę intelektualną, w której powstawały zręby „ruchu nowoczesnego” w architekturze; a mająca tysiące lat zachodnia tradycja estetyczna arbitralnie wpisywana była do zamkniętych annałów przeszłości. Choć towarzyszące narodzinom wczesnego modernizmu hasła radykalnej przebudowy świata i zerwania ze „starym porządkiem” przygasły, zignorowane przez będącą ich adresatem ludzkość; niechęć architektów do tradycyjnego języka form na ogół trwa.
Tymczasem na obrzeżach „głównego nurtu” sztuki budowlanej powoli rozwija się rodzaj architektonicznej opozycji; zwykle nazywany Nowym Klasycyzmem. Jego zwolennicy postulują powrót omawianej sztuki do tradycji miejsca, rozpoznawalnej typologii budynków i pewnych rozwiązań ekologicznych. Wraz z rozwojem wyrazistej alternatywy dla pozornie spluralizowanej architektury pomodernistycznej, obie strony rozpoczęły ciekawą polemikę; w której nowi klasycyści przeważnie mierzą się z powtarzalnym repertuarem argumentów.
„Nie można powtarzać tego, co już było”
„Świat idzie do przodu, nie wolno wracać do nieaktualnych rozwiązań” – to najpopularniejszy zarzut, jaki akademicy wystosowują wobec nowych, klasycznych budynków. Hasło przez lata powtarzane było na uczelniach, w profesjonalnej literaturze i w zawodowych dyskusjach tak często, że jego geneza prawie zupełnie znikła pod setkami spiętrzonych parafraz i deklinacji.
Pomysł, że dzieje ludzkości rozwijają się i doskonalą zgodnie z jakąś transcendentną „fabułą”, a ekspresją tej postępowej kawalkady jest sztuka, zaproponował George Hegel.
Choć ta osobliwa koncepcja ma już prawie 200 lat, przez architektów bywa traktowana śmiertelnie poważnie; prawdopodobnie za sprawą wpływowych tekstów Giediona.
Znany modernista – przyjąwszy z góry, że cała historia architektury nieubłaganie zmierzała do narodzin białej, pudełkowatej estetyki – uwzględniał w jej opisach tylko awangardowe budynki, mające stanowić kolejne zdobycze „ducha czasu” na drodze do finalnego nadejścia nowoczesności.
Tak więc ludzkość nieustannie idzie ku lepszemu, wraz z nią zmienia się architektura; a kto w wirujące tryby historii wkłada kołek wartości uniwersalnych – sabotuje Zeitgeist.
Przyjmując tę usztywnioną teleologię łatwo przegapić, że minimalistyczne eksperymenty lat 20. nie stanowiły architektury „charakterystycznej” dla tamtych czasów, ale margines ruchu budowlanego – zdominowanego przez estetykę na wskroś tradycyjną. Projektanci przez tysiące lat doskonale obchodzili się bez koncepcji „oryginalności”, „innowacji” czy dogmatycznie rozumianego „postępu”, ponieważ w architekturze liczyło się przede wszystkim trwałość i piękno. Cudowne pałace Wenecji – tak osobliwie podobne i tak zdumiewająco różne od starożytnych budowli greckich – zawdzięczamy nie rojeniom o konieczności ciągłego zmieniania się stylów; ale tradycji zdrowego rozsądku, traktującego sprawdzone rozwiązania jako najlepszy punkt wyjścia.
Gdyby znaną ludzkości architekturę porównać do sześćdziesięcioletniej pani, to piramidy zbudowałaby mając lat dziesięć, Partenon – w wieku 35 lat, zaś Pałac w Łazienkach – dwa lata temu. Przez cały ten czas rozwijała się rozumnie, w oparciu o doświadczenia; powtarzając i doskonaląc swoje najlepsze przepisy. Ostatnie dwanaście miesięcy jej życia noszą niestety cechy kryzysu; w którym próbując nadążyć za czasami, przymierza dziwaczne stroje.
„Nie wolno wprowadzać odbiorców w błąd”
Ten argument, chętnie podnoszony w środowiskach związanych z konserwacją zabytków, organicznie wyrasta z poprzedniego. Obawa jego autorów polega na tym, że oglądając współczesny budynek – zbudowany w stylu tradycyjnym – moglibyśmy pomylić go z historycznym „autentykiem”.
Przyjęcie tego punktu widzenia jest możliwe oczywiście tylko pod warunkiem, że opisany już heglowski historycyzm uznajemy za prawdę obiektywną. Czasy sprzed jego spreparowania nie znały tych teoretycznych rozterek; potrafiły natomiast beztrosko kosztować piękno nieobciążonej filozofiami architektury. Gdy w 1833 roku oddano do użytku warszawską Operę – zdobioną korynckimi kolumnami – mieszczanie nie dywagowali, ile tysięcy lat ma budynek; lecz zachwycali się współczesną kompozycją wykorzystującą najdoskonalsze, tradycyjne wzory.
Fetyszyzacja „autentycznej”, historycznej materii nie należy do kategorii architektury, lecz archeologii. Pomylenie współczesnego budynku klasycznego z dziewiętnastowiecznym stanowi więc taki sam problem, jak uznanie osiemnastowiecznego ratusza za starożytną świątynię: z perspektywy przechodnia jest bez znaczenia. O pomyłce można mówić tylko wtedy, gdy odbiorca gmachu stawia założenia dotyczące daty jego budowy; a te z kolei – jeśli w ogóle występują – przeważnie wyrastają właśnie z pokrętnej, heglowskiej wizji współczesności.
„To nie jest współczesna architektura”
Istnieją rozmaite definicje „współczesności”. Jedna z nich, wywodząca się z dwudziestowiecznej teorii teatru głosi, że „współczesny” oznacza „inny, niż dawniej”. Wyjaśnienie to jest wyjątkowo wygodne dla entuzjastów zmiany za cenę jakości, nie wyczerpuje jednak możliwych interpretacji pojęcia.
Jeśli budynek w stylu historycznym powstaje dziś to stanowi taki sam zapis naszych czasów, jak wszystkie inne przejawy ludzkiej działalności – i jako taki mówi coś o społeczeństwie, na którego łonie go zrealizowano. Ignorowanie tego faktu to nic innego, jak przejaw przestarzałego, kolektywistycznego spojrzenia na sztukę; wyrażającego się w trywialnych syntezach. Projektujący w stylach klasycznych David Schwarz nie jest podróżnikiem w czasie; ale współczesnym architektem, krytycznym wobec awangardowych programów międzywojnia.
„Architekci mają lepszy smak niż laicy…”
„…I dlatego laicy muszą się architektów słuchać”. Stwierdzenie to nęci kojącym odcieniem profesjonalizmu – w większej zgodzie z prawdą byłoby jednak powiedzieć: „architekci mają INNY gust niż ich klienci”.
Istotną część współczesnego wykształcenia architektonicznego stanowi nie tyle rozwijanie u studentów smaku, co jego głęboka rewizja i przebudowa. Kurs historii architektury, dawniej będący praktycznym przeglądem rozwiązań najbardziej odpornych na krytykę pokoleń, w XX wieku bywa przez uczelnie postrzegany jako „bilans form zakazanych”.
W programie zastępuje go natomiast rozłożony na liczne zajęcia kurs doceniania dzieł modernistycznych, dekonstruktywistycznych, metabolistycznych i high-techowych.
Jak wskazuje neurologia, gust estetyczny stanowi kategorię stosunkowo płynną. W naturalnych warunkach kształtowany jest przez dostępne wszystkim ludziom wzorce i doświadczenia – jednak pod wpływem odpowiednio sprofilowanej i długotrwałej perswazji może ulec radykalnej zmianie; niekiedy przeciwnej prawom działania naszego aparatu poznawczego.
Architektura, w przeciwieństwie do malarstwa lub muzyki, stanowi rodzaj „wspólnego stołu”. Usilne przekonywanie biesiadników, że niesmakujące im „potrawy” stanowią kulinarne arcydzieła, w żadnym razie nie powinno zamykać im możliwości wyboru dań sporządzonych według znanych, sprawdzonych przepisów. A to właśnie one czynią szeroko rozumiany nurt klasyczny zjawiskiem tak demokratycznym: XVI-wieczne wille Palladia można kosztować bądź złotym widelcem, bądź gołymi rękami; grunt jednak, że smakują właściwie wszystkim.
„To kopia, to pastisz”
Stosujący ten zarzut nie wskazują nigdy, czego konkretnie „kopią” jest współczesny budynek w stylu klasycznym. Być może dlatego, że wykonanie dosłownej „kopii” starszej realizacji – na innej działce, w oparciu o dostępne aktualnie materiały i techniki wykonawcze, z implementacją odmiennego programu funkcjonalnego, przy spełnieniu obecnych wymogów technicznych – przedstawia poziom trudności, który udało się przemóc bardzo niewielu projektantom w historii. Nawet neogotyckie katedry – wznoszone w czasach głębokiej, akademickiej znajomości stylów średniowiecznych – są inne; jakby doskonalsze od swych pierwowzorów.
Co ciekawe, krytyczne podejście do „kopiowania” jest zarezerwowane wyłącznie dla realizacji neotradycyjnych. Powtarzanie mających prawie sto lat (!) modernistycznych budynków Corbusiera, van der Rohe’a i Gropiusa jest całkowicie dozwolone; a powstałym drogą tego naśladownictwa mieszkaniowym „pudełkom” – łudząco podobnym do przedwojennych – nadaje się status współczesnych.
Oddajmy jednak sprawiedliwość projektantom zarówno tradycyjnym, jak modernistycznym. Jest zupełnie jasne, że akt czystego, „wolnego od inspiracji” stwarzania leży poza zasięgiem ludzkich możliwości: architekci nie kreują, lecz przetwarzają wzory – podpatrzone bądź w naturze, bądź w sztuce; ewentualnie w technice. Każda teraźniejszość jest skumulowaną przeszłością, a każdy projekt architektoniczny stanowi syntezę wątków już istniejących. Nawet zdecydowane, programowe postanowienie „skopiowania” historycznego budynku skazane jest na niepowodzenie ze względów ściśle logicznych: powtarzając czy to modernistyczną daczę, czy to barokowy pałacyk, mamy przed oczami inny wzór, niż autor oryginału.
„Doklejanie zdobień do budynków to tworzenie atrap”
Rodowód tego popularnego frazesu sięga dziewiętnastowiecznej Anglii. Gdy świeżo nawrócony na katolicyzm Augustus Pugin zaczął tłumaczyć rzekomą wyższość neogotyku nad klasycyzmem za pomocą przesłanek religijnych, rozpoczął długą tradycję przykładania do architektury kryteriów zupełnie z nią niezwiązanych – takich jak prawda czy szczerość. A jeśli przyjmujemy serio, że architektura może być „szczera” tak jak człowiek, to logicznym następstwem rzeczy staje się niemoralna, gdy „kłamie”. Niedługo później, spojrzenie to rozpowszechnił szerzej John Ruskin; piętnując rozmaite formy zdobienia budynków właśnie jako wykroczenie przeciwko „prawdzie”.
Wbrew intencjom zarówno Pugina, jak i Ruskina, modernistyczna rewolucja sprzeniewierzyła koncepcję „szczerości” w architekturze – czyniąc z niej purytański mechanicyzm.
Od tej pory stosowanie w budynku elementów innych, niż ściśle funkcjonalne i konstrukcyjne, oficjalna teoria wyrzuciła poza nawias dozwolonych chwytów. Dla pionierów nowej architektury – chętnie argumentujących swoje stanowisko dekoratorskimi nadużyciami poprzedniego stulecia – bez znaczenia było, że „kłamliwe” dekoracje stosowali już starożytni Grecy.
Szybkie spojrzenie na „nowoczesną” architekturę dowodzi jednak, że opisane podejście ma wszelkie cechy miecza obosiecznego. Wśród wzniesionych w ostatnich kilkudziesięciu latach budynków trudno znaleźć takie, które nie ukrywałyby swojej prawdziwej struktury pod sztuczną warstwą cegły, kamienia, betonu, aluminiowych paneli, kolorowego styropianu, perforowanych płyt, ciągnionych siatek, nadruków na szkle i w innych elementów w najrozmaitszych konfiguracjach. Co więcej; najnowszą plagę architektury stanowią elewacje urozmaicone betonowymi słupami i filarami w miejscach, w których są z powodów konstrukcyjnych zupełnie zbędne.
„Architektura klasyczna to domena reżimów totalitarnych”
Wykorzystanie przez niektórych dyktatorów porządków klasycznych „dyskredytuje” je w ten sam sposób, w jaki sympatia Hitlera do legendy Dzikiego Zachodu rzuca cień na westerny. Główny teoretyk ruchu klasycznego, Leon Krier, zwrócił uwagę że w pierwszej połowie XX wieku tradycyjna stylistyka była nie sprawcą, lecz ofiarą gwałtu – zapewne przez jej wrodzoną zdolność do wyrażania trwałości, ciągłości i godności.
Tymczasem warto zauważyć, że paradoksalnie to modernizm stanowił konwencję najbardziej odpowiednią dla nieludzkich systemów rządzenia. Odgórne „koszarowanie” ludzi w ciągnących się kilometrami, monotonnych osiedlach – pozbawionych indywidualnego rysu – stanowiło jedną z najpoważniejszych implikacji funkcjonalistycznego podejścia do planowania. Natomiast oderwana, abstrakcyjna, pozbawiona detalu i ludzkiej skali estetyka modernistycznej architektury skuteczniej niż jakikolwiek zabieg propagandowy wskazywała jednostce jej miejsce w „nowym, wspaniałym świecie”. To nie zastosowanie w reżimowych budynkach kolumn; lecz ich surowy, niemal industrialny charakter i trudne do uchwycenia rozmiary przesądzają o opresyjnej wymowie sowieckich czy nazistowskich ministerstw. Ten chłodny, ponury ton modernizmu doskonale wyczuli włoscy faszyści, czyniąc go oficjalną architekturą państwową.
Istnieje pewne myślowe powinowactwo między papieżem modernistów, le Corbusierem, nazywającego dom maszyną do mieszkania – a absolwentem modernistycznego Bauhausu, Fritlzem Ertlem, któremu świat „zawdzięcza” projekt baraków w Auschwitz. (Le Corbusier podziwiał Adolfa Hitlera, a dla Stalina chciał zaprojektować w 1931 r. Pałac Sowietów – przyp. Niezalezna.pl).
„Dziś nie da się już tak budować”
Niewątpliwym „osiągnięciem” modernizmu było zerwanie tradycji nauczania tradycyjnych porządków architektonicznych. Nie znaczy to bynajmniej, że klasycyści wyginęli bez śladu – języki są żywe tak długo, jak istnieją posługujący się nimi ludzie. Obecnie na świecie z sukcesami działa spora liczba tradycyjnych architektów, przeważnie samouków, którzy dostarczają zamawiającym wysokiej jakości pomysły. Ich niedalekie otoczenie stanowią tak wykwalifikowani rzemieślnicy, jak i odpowiednio sprofilowany przemysł budowlany; nic więc dziwnego, że poza polem widzenia krytyki głównego nurtu nierzadko wyrastają zupełnie nowe budynki z poprawnymi gzymsami i kolumnami.
Ten sam argument niekiedy deklinuje się przez rzekomy brak możliwości „uzbrojenia” klasycznego budynku w odpowiednie urządzenia i instalacje. Warto zwrócić więc uwagę, że pierwszy na świecie gmach, posiadający mechaniczny system wentylacyjny, powstał w roku 1903 – w stylu całkowicie tradycyjnym. Stosowanie najnowszych technologii nie musi narzucać industrialnego wyglądu budynku; tak, jak mieszkanie w budynku tradycyjnym nie wymusza dojeżdżania do niego dorożką.
* * *
Ten krótki przegląd powodów, dla których społeczeństwo powinno być skutecznie „chronione” przed powrotem architektury klasycznej, zdradza zwyczajną niechęć okołomodernistycznych projektantów do pewnego rodzaju estetyki. Większość argumentów, przytaczanych przeciwko nowym tradycyjnym projektom, funduje się nie na racjonalnych przesłankach – ale na arbitralnych teoriach estetycznych i filozoficznych; dziś już tak samo „zabytkowych” jak budynki, które moderniści dyskredytują jako źródło współczesnych inspiracji.
Swego czasu opozycyjny wobec modernizmu prąd tak zwanej „Nowej Urbanistyki” mógł wydawać się zaledwie sentymentalnym spojrzeniem wstecz – przecież jego wyznawcy postulowali powrót do tradycyjnej typologii ulic, placów i dziedzińców. Dziś ta pozornie konserwatywna doktryna stanowi jedno z podstawowych narzędzi projektowania miast dla przyszłości. Nie ze względu na jej pozornie sentymentalną naturę – ale potwierdzoną przez wielowiekową tradycję skuteczność.
Być może podobna przemiana czeka niebawem architekturę? Przecież jeden z jej najważniejszych ideałów stanowi piękno – a jak powiedział współczesny angielski klasycysta, Francis Terry – w każdych czasach dobry smak kształtowany jest przez wzory najtrudniej dostępne.